Znowu Dare To Be - Piwniczna 2024
Znowu Dare To Be - Piwniczna 2024
Ostatnia runda sezonu 2024 w cyklu maratonów organizatora z Tarnowa. Diametralnie zmieniona trasa była bardziej łagodna, ale czy przez to mniej atrakcyjna? Czytajcie, a się dowiecie.
Piwniczna? A gdzie to?
Zbliża się październik, a to oznacza, że większość kolarskich serii wyścigowych zmierza ku swoim zakończeniom. Oczywiście nie mówię o przełajach, ale cyclocross poruszę najszybciej jak tylko w jakimś wystartuję. I do zakończeń wracając, Dare To Be kolejny już raz żegna się z rokiem kalendarzowym w Beskidzie Sądeckim. Dokładnie 21 października, nietypowo, bo w sobotę, mieliśmy przyjemność ścigania się po w większości nowej trasie (mówię za siebie, a startuję w Qarterach).
Odczucia.
Start godzinę wcześniej niż dotychczas (oraz kilka innych czynników) spowodowały, że do Piwnicznej trzeba było pofatygować się już dzień przed wyścigiem. Kto w Piwnicznej był wie, że miejsce rozgrywania tego wydarzenia jest chyba najbardziej odległą od centrum, zamieszkałą częścią tego uzdrowiska. Chodzi o przysiółek Sucha Dolina, który swoją magię podsyca naprawdę niewielką odległością do Pienin. Sytuacji nie poprawia widok z okolic miasteczka zawodów. Wygląda on na rozpościerającą się dolinę, prowadzącą na północny wschód, w stronę miasta. I uwierzcie (a potem doświadczcie), zachody tam są przepiękne, ponieważ Słońce ostatkiem sił, zza pleców obserwatora oświetla pejzaż Beskidu Sądeckiego. Ale wracając do kwestii rowerowej, sam dojazd do hotelu, który użycza swojej infrastruktury organizatorowi, wiedzie ostatnim podjazdem sezonu. Czego organizator nie omieszkał zaznaczyć odpowiednim napisem na asfalcie. I wiecie co? Biorąc pod uwagę piękno tego bardzo długiego sezonu, zrobiło się trochę sentymentalnie. Ale, że to już? Ledwie marcem zaczęliśmy jeździć, a to już trzeba kończyć? Jak to?
![]() |
Ach ci ninja krojący cebulę! |
Krótka noc w Suchej Dolinie, budzik o 7:00 i informacja z Krynicy, że tam już skrobali szyby w samochodzie. No świetnie się zapowiada. Oczywiście szybko o tym zapominam, bo wschód Słońca taki jak zachód - hipnotyzujący. No ale wszyscy tu jesteśmy dla rowerów, więc wymeldowuję się z agroturystyki ponad Ski Hotelem i zmierzam do miasteczka zawodów. Pogoda zapowiada się świetnie, ponieważ przymrozek w Krynicy tylko nastraszył, a temperatura o godzinie startu była po prostu idealna. I nie jest to przesada. Nie było zimno, nie było ciepło, każdy mógł jechać na krótko. Jakby ktoś użył termostatu. Wizyta w jedynym namiocie sponsorskim, standardowe plotki i czas na rozgrzewkę. Podjazd od hotelu pozwala wykonać ją solidnie, ale nie tym razem. Numer startowy! Niby samochód niedaleko, ale było to głupie tracenie czasu, a do startu dwadzieścia minut. Nic to, zdarza się. Powrót do rozgrzewki, dziesięć minut do startu, zjazd po trawie i... pęka linka od droppera, a siodło w dolnej pozycji.
:)
Po to właśnie wozi się skrzynkę z narzędziami ze sobą. Ignorując te wszystkie znaki ustawiam się na starcie i jestem gotów do wyruszenia w trasę.
Trasa?
Właśnie, ta nowa trasa. Starą znałem jak własną kieszeń, tej nawet nie objechałem, pomimo zamieszkania obok tego pasma górskiego. Kompletnie nie wiedziałem czego się spodziewać, na szczęście początek był ten sam, a i o oznaczenie tras nie było się co bać. Od kilku sezonów wszystko jest tak jak trzeba. Pierwszy podjazd dla selekcji i pogrupowania zawodników - świetne rozwiązanie, ponieważ każdy znajdzie miejsce dla siebie, a ściganci zabezpieczą sobie wysokie tempo. Jedynie ci co stanęli całkiem z tyłu, a mieli chrapkę na wysokie lokaty dali ciała. Musieli się trochę bardziej postarać pod pierwszą górę. Wyjechaliśmy na szczyt betonowej drogi i zaczęło się to, do czego mój rodzimy Beskid Niski przygotuje najlepiej. Pagórkowate, szybkie, kręte sekcje grzbietem pasma. Taki rollercoaster przy trzydziestu kilometrach na godzinę. Tutaj raczej stały krajobraz.
![]() |
Profil mógł zdradzić dynamiczność trasy. |
Miałem to szczęście, że drogę urozmaicało mi dwóch zawodników, którzy trzymali zbliżone tempo. Jeden, w koszulce Resovii odjechał w pewnym momencie jak na motocyklu. Może to fakt, że on też jest z Beskidu Niskiego. Zostałem sam na sam z gościem, który wręcz podpuszczał do przesadzonej rywalizacji i tempa. Człowiek myślał, że grzybów będzie doglądał na trasie, to nie. Przecież wstyd przy takim przeciwniku pojechać stabilnym tempem. Jadąc szybko tym grzbietem pilnowałem mu koła tak bardzo, że nie widziałem nic przed nim. Jak na szosie, gdyby on popełnił błąd, to ja tym bardziej. I takim slalomem pomiędzy bagnami, kamieniami i wąwozami po ulewach dotarliśmy do łąki, która ekspozycję miała rodem z podtatrzańskich hal. Było widać wszystko, bardzo w dole i na dużej przestrzeni. Goniąc przeciwnika odwróciłem się na moment, aby naładować baterie widokiem. Trzy Korony, cała linia Tatr, wyobraźnia zaspokojona, poczucie piękna natury zaspokojone, więc można wrócić wzrokiem na trasę, która biegła jednym z najbardziej zdradzieckich rodzajów terenu. Czyli szybkim zjazdem po drodze w trawie. Kto wie czy tam nie ma jakiegoś przepustu? I to nie był największy problem. Trenując nie przygotujesz się na to co zobaczyłem (a mieszkam na wsi). Gonię tego biednego kolarza, a przed nami przebiega stado krów, z którego jedna postanowiła egzekwować bezwzględne pierwszeństwo pieszych na przejściu i wepchała się pod koła towarzysza górskiej (nie)doli. Rządny akcji wyczekałem co zrobi jedno albo drugie. Ledwo się minęli, praktycznie łokciem o zad. Widząc, że skończyło się skutecznym ominięciem rozładowałem emocje śmiechem, wycelowałem między pozostałych rogatych pieszych z zapasem większym niż poprzednik i rzuciłem się w pogoń. Przetrwaliśmy łąkę, zaczęła się zabawa pod górę. Takie długie 3% (na oko) nachylenia, coś co lubię. Długie podjeżdżanie zwieńczamy dogonieniem zawodnika Resovii. Już we trójkę zaczynamy atakować szczyt tej wspinaczki, zwieńczonej ikoniczną sekcją luźnych kamieni na dużym nachyleniu. Jeden błąd i prowadzisz. W tym miejscu oczywiście stoi fotograf, bo widok na Tatry, męczeńska mimika zawodników oraz ogólnie dobre warunki. Śmiem twierdzić, że zdjęć z tego miejsca śmiało można by użyć jako okładki czegokolwiek związanego z rowerem. Plakat przyszłego sezonu, czy zdjęcia w artykule jakiegoś magazynu premium o matowej, grubej fakturze papieru. I ta sepia, nie wiem czy naturalna, czy postprodukcyjna. Tak czy inaczej pasuje.
![]() |
Do końca! autor: Tomasz Lalewicz |
Jeżeli chodzi pagórkowaty grzbiet z mnóstwem błotnych bajor i kolein do ominięcia, z różnymi liniami do wyboru, to było chyba najbardziej fotogeniczne miejsce w województwie. Z rywalami pędziliśmy tam, ale już każdy swoją linią, co doprowadzało do kontrolowanego krzyżowania naszych ścieżek. Gdyby ktoś miał tam drona, który podążałby za nami... Ogólnie dużo takich momentów było na tej trasie. Wręcz zapomniałem o oburzeniu wynikającym ze zrezygnowania z podjazdu po płytach pod Niemcową.
It's Piwniczna baby.
No i właśnie od okolic Niemcowej wjechaliśmy na starą dobrą część trasy wykorzystywanej dotychczas. A nie ukrywam, jest to mój ulubiony moment ze wszystkich wyścigów. Każdy zakręt mój, prędkości ogromne, bardzo płynne pagórki i zjazdy. Jestem u siebie, wtedy właśnie przyszedł mi na myśl slogan It's Piwniczna baby. Jak się miało za chwilę okazać, dość ironicznie. Już nie patrzyłem czy jadę sam, czy z kimś. Wiedziałem gdzie jestem, jechałem na pamięć, nawet traktor ciągnący drzewo nie rozbił tego rytmu. Prędkości zjazdu dające satysfakcję i dopływ endorfin jak na torze wyścigowym. Wyjazd z lasu, zjazd łąkami i już widzę w oddali ten dom schowany w górach, przy którym jest ten zakręt w lewo. W pamięci obliczam jak najlepiej go pokonać, wchodzę go szybko tak jak nigdy, a z tegoż właśnie domu krzyczą:
"W TYM ROKU PROSTO, NIE SKRĘCAJ"
Ile ja sekund straciłem, nie wiem, ale i tak udało mi się wbić jeszcze przed przeciwnika, który zjeżdżał w oddali. Nic to, zachowując rytm znowu walczę o powiększenie przewagi, udaje się i zaczyna się bardzo stromy zjazd wąwozem. Luźne kamienie, niemal kopia tych co w Ostrowsku, tylko tutaj stromo i w szybkim łuku w prawo. Cała ta euforia doprowadza do tego, że ledwo wyrabiam zakręt, trzeźwieję i sam sobie w duszy mówię, że jak będę aż tak pędził to zrobię sobie krzywdę. Nic to, czas otworzyć szerzej oczy, wejść dobrze w następny zakręt i skończyła się banda w którą wbiłem opony żeby utrzymać prędkość. Przytulenie drzewa, a ja bronię pozycji. Za błędy się płaci. Jednak jeszcze nie tym razem, znowu zdążam przed przeciwnikiem i jadę do samego dołu. Teraz już mi nie odpuszcza, bo kończy się zjazd i słyszę go na kole. On wie, że walczymy od drugie miejsce w generalce, a został nam szutrowy dojazd do ostatniego, asfaltowego podjazdu. Ja już wiedziałem, że walka będzie na miecze. Tylko, że mój się połamał. Kapeć z tyłu (a zaczęło się od numeru startowego podczas rozgrzewki). Po płaskim musiałem trzymać chyba z 6W/kg żeby go utrzymać, ale zakręt o kącie prostym, pod górę był już za dużym wyzwaniem żeby próbować. Nic to, zagrzałem Przemka do nie odpuszczania, krzyknąłem, żeby jechał ile sił w nogach. Jeszcze jestem trzeci open, jakoś się dotoczę. Miejsce nie było istotne, ponieważ przygoda z partnerem w zbrodni odpłaciła mi za ten trud z nawiązką. Walka, błędy, satysfakcja. Jadąc ten ostatni podjazd czytałem napisy zagrzewające zawodników, już ustabilizowałem sobie tętno (średnie z całego wyścigu powyżej 170 uderzeń!) i pełny zadowolenia wjechałem na ostatnie dwa zakręty przed metą. Jeszcze dokręcił kolega z Resovii ale i tak bym nie wygrał z nim. Pogratulowałem mu (zabrania mi) podium i dotarłem na metę. I wiecie co dało największe szczęście? Przeciwnicy gratulujący dobrego wyścigu leżąc w trawie. Znalazłem swój skwer, rzuciłem rower i też musiałem się położyć. Pełno śmiechu, wspomnienie krów, wytykanie, że człowiek nie odpoczął, tylko musiał się na wyścigu ścigać. Godzina, dwadzieścia cztery minuty. A mi ten czas minął tak, jak Tobie czytanie do tego momentu.
![]() |
Albert Głowa wygrywający dystans full - gladiator. autor: Krzysztof Skóra |
Czy warto się tak męczyć na tych górskich maratonach? Każdy ma swoją motywację, każdy przeżywa swoją przygodę i walczy ze swoimi słabościami. Ale warto walczyć, warto mieć pasję oraz rozwijać się. Już ustaliliśmy, że pamięta się te momenty, gdzie trzeba coś od siebie dać. Lekki przejazd po płaskiej trasie wokoło stolicy? Krawaciarstwo! Nie jeżdżę górskich maratonów, bo są za trudne? Quartera ukończyło dziecko w wieku, na oko, dziesięciu lat. A jakich ludzi ceni się i pamięta najbardziej? Tych co powiedzieli co się chce usłyszeć, czy tych co dali do myślenia? I właśnie takie jest Dare To Be. Cykl ten ściąga uczestników, nie klientów. Ten cykl ściąga ludzi, którzy najpierw się spocą, potem wrzucą zdjęcie. Każdy ma swoje priorytety. Ta ścieżka jest bardziej wartościowa.
![]() |
W tle Beskid Sądecki w kierunku Jaworzyny Krynickiej autor: Krzysztof Skóra |
Niech rower będzie z Wami, do zobaczenia wszystkim w przyszłym sezonie!
Komentarze
Prześlij komentarz